Po raz trzeci zrealizował swoje marzenie przepłynięcia kajakiem przez ocean. Podczas podróży zmagał się z niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi w postaci silnych wiatrów i sztormów. Pomimo tego walczył do końca i po raz trzeci… wyszedł z tej walki zwycięsko!
Z Aleksandrem Dobą, kajakarzem, podróżnikiem i odkrywcą rozmawiają Katarzyna Bińczyk i Wioletta Urbańska
Aleksander Doba
Katarzyna Bińczyk: 7 maja tego roku po raz kolejny zaczął Pan realizować swoje marzenie, rozpoczynając swoją trzecią wyprawę przez ocean. Jakie szczegóły utkwiły Panu w pamięci z dnia rozpoczęcia tej wyprawy?
Podczas trzeciej wyprawy miałem trzy starty. Pierwszy był 29 maja 2016 roku, ale musiałam przerwać kajakowanie w czwartej dobie, ponieważ miałem wypadek. Po tym jak kajak sprowadziłem do Polski, naprawiłem go, wysłałem do Ameryki i byłem gotowy do ponownego startu – kontynuacji trzeciej transatlantyckiej wyprawy kajakowej. W ten dzień pojechaliśmy z przyjaciółmi nad zatokę Sandy Hook, w której miałem wypadek. Było dużo przygotowań, dlatego start zaczął się dopiero po zmierzchu. Wówczas wiał silny, zimny wiatr. Po pożegnaniu ze znajomymi i tubylcami wystartowałem po ciemku.
Wioletta Urbańska: Krótko po starcie wyjątkowo silny wiatr uderzył w Pana kajak, znosząc go na pobliskie skały. Co człowiek myśli w chwilach zagrożenia? Czy przeważa strach, adrenalina, a może zdrowy rozsądek?
Nie było wtedy zagrożenia bym mógł rozbić się na skałach, ale był bardzo silny wiatr, który popychał mnie na plażę Sandy Hook. Jeśli wyruszyłem z Ameryki Północnej to kolejnym miejscem, gdzie miałem postawić nogę była Europa – to była idea wyprawy. Jednak dzięki holowaniu na spokojniejsze wody oceanu, nie musiałem wracać na brzeg. W mojej karierze był moment, gdzie groziło mi rozbicie na skalistych wyspach wybrzeża Kornwalii. Podczas silnego wiatru chciałem opłynąć je najpierw od południa, potem stwierdziłem, że lepiej będzie od północy i trzeba odczekać aby rano kontynuować wyprawę w kierunku kanału La Manche. Jednak silny prąd zepsuł moją koncepcję, po zmroku zmienił kierunek i zaczął mnie spychać między wyspy. Choć widziałem światła portu i miasta, nie chciałem lądować. Wiosłowałem, zmieniałem kursy, tak by ominąć wyspy skaliste, tym razem od południa. Byłem wtedy zdecydowany, że będę wiosłował całą noc, a o świcie znajdę zaciszne miejsce by pospać – tak też było. W chwili zagrożenia przeważa u mnie zdrowy rozsądek. Myślę co mogę zrobić, jak zareagować na bieżącą sytuację. Staram się sam rozwiązać problem, sytuację by uratować sprzęt. Gdyby było bardzo duże zagrożenie rozbicia o skały, wtedy skorzystałbym ze środków wzywania pomocy np. czerwonych rakiet by ludzie na lądzie mnie zauważyli.
KB: Tego samego dnia na oceanie przywitały Pana delfiny. Uznał Pan to za dobry znak?
Tak, przepływały blisko mnie dwa delfiny. Uznałem to za dobry znak. Witali mnie gospodarze wód, to było bardzo miłe przywitanie nie tylko z delfinami, ale i oceanem.
WU: Na kilka dni wskutek załamania pogody i zbyt wysokiego ryzyka przewrócenia i rozbicia się kajaka podjął Pan decyzję o tymczasowym powrocie na ląd i zatrzymaniu się w zatoce Barnegat w New Jersey. Postój pomógł też w regeneracji sił, by po pięciu dniach ponownie wyruszyć na ocean?
Po kilku dniach miałem ostrzeżenie o silnym sztormie, który mógłby mnie zepchnąć na ląd i musiałbym szukać schronienia podczas sztormu. Po tej informacji nie oddaliłem się daleko od lądu. Gdybym usiłował to zrobić to sztorm ze wschodu i tak dopchnąłby mnie do lądu, wiec po czterech dobach zdecydowałem się zatrzymać i schronić bezpiecznie w porcie, przeczekać sztorm i po nim wyruszyć ponownie na ocean. Postój pomógł trochę w regeneracji sił lecz nie miałem nadwyrężonych mięśni. Przygotowywałem się cały czas pod różnymi względami by wyruszyć jak tylko poprawią się warunki pogodowe. 16 maja o 6:47 czasu nowojorskiego, a 12:47 polskiego czasu, ze stanu New Jersey, odbył się trzeci start trzeciej transatlantyckiej wyprawy kajakowej.
KB: I wtedy spotkały Pana kolejne utrudnienia, bo Zatoka Nowojorska nie była dla Pana łaskawa, kierując kajak zgodnie z kierunkiem wiatrów, przeciwnym niż plan podróży?
Faktycznie, miałem wtedy silny i bardzo zimny wiatr z północy, a także ze wschodu. Z trudem oddalałem się od kontynentu Ameryki Północnej. Pierwsze trzy tygodnie były dla mnie ciężkie, mało przyjemne, dlatego, że nie byłem przyzwyczajony do zimnych wód i wiatrów. W pierwszych dwóch wyprawach miałem klimat tropikalny, walczyłem z upałami, a w trzeciej przez zimno było bardzo ciężko. Miałem specjalne ubrania, które zakładało się długo i warstwami. Były one niewygodne, a i tak byłem mokry przez fale. Występowały często mgły i trafił się nawet jeden sztorm oraz wiatry, które prawie doprowadzały do kolejnych sztormów. Był to duży wysiłek, dużo wiosłowania, a rezultaty posuwania się niewielkie.
WU: Walka z żywiołem zaskutkowała uszkodzeniem steru, jednak i w tej sytuacji świetnie Pan sobie poradził, wykorzystując swoje umiejętności inżynierskie…
Po miesiącu od opuszczenia Ameryki Północnej, nadszedł silny sztorm, który miał 8 stopni Beauforta. Ustawiłem kajak rufą pod wiatr, by fale atakowały tylko metr szerokości kajaka, a nie siedem metrów długości, co mogłoby się wiązać z rozbiciem. Wypuściłem za burtę dryfkotwę – dwudziestometrową linę z małym spadochronikiem, przez ucho z pręta by naprowadzała kajak jak chcę, rufą do wiatru i fal. W sumie miałem pięć dryfkotew. Od czasu uszkodzenia steru była to sytuacja, gdzie mogłem stracić życie, dlatego ważne było utrzymywać kajak rufą do wiatru i dbać by dryfkotwa pracowała dobrze. Jednak uszkodziła się jeszcze rurka u podstawy samosteru, przez siłę owiniętej wokół niej i naprężającej się dryfkotwy. Nadałem wiadomość przez telefon satelitarny: poważna awaria steru, niemożliwa do naprawienia przeze mnie. Jednak, że jestem inżynierem-mechanikiem sam szukałem rozwiązania. Wymyśliłem układ zastępczy, zdemontowałem krążek sterowy, przeciąłem rurkę powyżej gdzie była ułamana, obciąłem oś steru i wykorzystałem z niej jedną część. Obniżyłem cały układ, demontując samoster. W płetwie sterowej zrobiłem szereg otworów czubkiem noża i świderkiem, umocowałem go do płetwy sterowej, wykorzystując różne taśmy zaciskowe. Trzeba było sobie radzić, nie miałem przecież wiertarki na kajaku. Po zamontowaniu ucieszyłem się – działa, ale po pięciu dobach przez silny wiatr, układ poluzował się niestety. A ja już myślałem wcześniej o silniejszym układzie zastępczym. Z materiałów, które miałem na kajaku, zmontowałem nowy. Mogłem dopłynąć z nim do Europy. Nie mogłem jednak używać samosteru, który umożliwiał ustawienie kajaka w lepszym kierunku niż spycha wiatr. To była główna niedogodność. Zgłosiłem, że naprawa przeze mnie nie jest całkowicie skuteczna. Podpłynął do mnie statek Baltic Light, wszedłem do niego na pokład po drabinie sznurowej, następnie wciągnięto kajak. Rurka została pospawana, oś steru została pospawana i wyprostowana. Po 4 godzinach mogłem wyruszyć dalej. Umożliwiło mi to ukończenie wyprawy o 2 czy 3 tygodnie wcześniej niż gdyby tej naprawy nie było. Było to bardzo ważne, bo we wrześniu trafiłyby się częstsze i silniejsze sztormy.
KB: Proszę nam o nich opowiedzieć…
Podczas trzeciej transatlantyckiej wyprawy kajakowej miałem pięć sztormów. Dowiadywałem się o jednym z nich, tym najgorszym o sile nawet do 10 stopni w skali Beauforta, z różnych źródeł co kilka godzin. Nawet rodzina pytała: czy chcę się ewakuować? Odpowiedziałem, że o żadnej ewakuacji nie ma mowy, zamierzam przetrwać ten sztorm w kajaku i zacząłem się przygotowywać szykując dryfkotwy. Pod koniec sztormu przerwała się linka dryfkotwy. Rozebrałem się, założyłem szelki asekuracyjne z pasem, do którego przymocowana była lina, wpiąłem się karabińczykiem do taśmy asekuracyjnej na pokładzie, będąc jeszcze częściowo w kabinie. Wypełzłem na pokład w sztormie. Otworzyłem pokrywę bagażową, wyjąłem dryfkotwę zapasową. Kajak był już ustawiony bokiem. Gdybym nie był przywiązany na pewno spadłbym do wody. Skończyłem mocować dryfkotwę, a kajak zaczął ustawiać się rufą do wiatru. Wycofałem się, zasłoniłem kokpit, wpełzłem z powrotem do kabiny, położyłam się i odetchnąłem. Zrobiłem to sam, bez kaskadera. Szkoda, że nie nakręciłem filmu. Chociaż cenzura by nie pozwoliła go wyświetlać, bo byłem całkowicie goły, ale akcja była niesamowita, choć najdramatyczniejsza ze wszystkich moich działań w różnych wyprawach. Nie było chwili czasu na zastanowienie się. Akcja była krótka, szybka, sprawna, dzięki temu uratowała mnie i kajak.
WU: A teraz ciekawostka… Jak wygląda spanie w takim kajaku? Czy śpi się w pozycji siedzącej?
Nie śpi się w pozycji siedzącej. Miałem założenie i tak zostało zrobione, by mieć małą kabinę z przodu kajaka. Nie było tam dużo miejsca. Pod podwójne półki płócienne, gdzie miałem najcenniejsze rzeczy, które nie mogły ulec zamoczeniu, wsuwałem nogi. Między ściankami tułów. Układałem się w pozycji leżącej. Fale kołysały mnie, jeśli poczułem mocniejsze uderzenie, budziłem się z myślami: a to tylko fala, ale przy okazji sprawdzałem czy nie ma w okolicy statku, czy nie widzę świateł czy wszystko jest w porządku. Zawsze jest to wybijanie ze snu i czuwanie. Spałem tylko w nocy i czułem niedosyt snu w dzień, narastające zmęczenie.
KB: Czy kajak jest w stanie pomieścić jedzenie i picie na kilka miesięcy? Czy trzeba mocno oszczędzać prowiant żeby zapasy starczyły na całą podróż?
Kajak jest w stanie pomieścić jedzenie i picie na kilka miesięcy. W pierwszej wyprawie, która trwała 99 dób i trzeciej mającej 110 dób, nie było z tym problemu, zawsze zostawał nadmiar. Starczyłoby jedzenia jeszcze na miesiąc pływania. Druga wyprawa była w najszerszej części Atlantyku i trwała aż 167 dób, czyli pół roku. Nie mieściła się odpowiednia ilość jedzenia w środku. Do tego było bardzo ciasno. Na wierzchu kajaka została zbudowana prowizoryczna skrzynka wodoszczelna. Miałem tam jedzenie na miesiąc. Po zjedzeniu tego miałem skrzynkę wyrzucić, ale wykorzystałem ją – zrobiłem dodatkową ściankę, chroniącą przed zalaniem kabinę. Miałem kilkadziesiąt litrów wody pitnej w zapasie. W pierwszej i drugiej wyprawie zbiornik miał 120 litrów. Dopływając do Florydy miałem jeszcze 116 litrów wody pobranej w Lizbonie. Miałem dobrze wyliczony czas trwania wyprawy, dlatego nie musiałem oszczędzać prowiantu. Zwracałem zawsze uwagę na to by mieć urozmaicone jedzenie o trwałości trzyletniej oraz kaloryczne. Brałem wiele słodyczy, ponieważ traciłem dużo kalorii. W pierwszej wyprawie straciłem około 20kg, w drugiej 10, a trzeciej 11kg.
WU: Czy zdarzyło się Panu na oceanie wyjść z kajaka żeby popływać?
Nie zdarzyło się. Nawet podczas pierwszej wyprawy, podczas upału i gorąca! Statków nie widać, lądu nie widać – postanowiłem się wykąpać. Popełzłem na rufę kajaka cały goły, ja taki radosny chłopiec (chłopiec, bo nie lubię udawać starego), że za chwilę będę się kąpał w czystej, ciepłej wodzie, radośnie popluskałem nogami i zauważyłem 20 metrów ode mnie, że duża płetwa płynie w moją stronę. Od razu chęć do kąpieli odeszła. Nie cieszyłoby mnie spotkanie z rekinem, dlatego nie wychodziłem z kajaka do wody po to by się wykąpać. Wchodziłem do oceanu tylko z plaży gdzie byli ludzie.
KB: Na ile optymizm pomógł Panu w realizacji swoich marzeń?
Jakbym nie był optymistą – nic by z tego nie wyszło. Jedynie ogromny optymista może się podjąć takiego wyzwania, jakim jest przepłynięcie oceanu kajakiem. Ocean Atlantycki został przepłynięty przez kajakarzy 6 razy: dwóch Niemców, jednego Brytyjczyka i jednego Polaka. Życiowy optymizm pomógł mi dobrze przygotować się do zadań i umożliwił mi spełnienie tego. Nastawiony byłem na zrealizowanie tej wyprawy i każdej innej na 150%.
WU: Nigdy Pan nie miał kryzysu?
Jako „Optymista Roku 2016” nigdy nie miałem kryzysu. Nie myślałem i nie mówiłem: mam dosyć, zabierzcie mnie stąd, nie chcę widzieć kajaków. Jednak bez optymizmu nie dałbym rady przepłynąć oceanu kajakiem. To był niezbędny warunek – być optymistą przy realizacji marzeń. Bez tego się ich nie zrealizuje, a od nich zaczynamy, potem ambitne plany, solidne przygotowanie się do nich, a potem konsekwentna realizacja.
KB: Jak na optymistę przystało pokonał Pan wszelkie przeszkody i dopłynął do celu, zakańczając swoją III transatlantycką wyprawę. Jakie uczucia Pana towarzyszyły gdy dopłynął Pan wreszcie do Le Conquet i zakończył swoją podróż?
Były to wspaniałe uczucia! Po 110 dobach bez dwóch minut, wskoczyłem na ziemię Kontynentu Europejskiego. Euforia mnie rozsadzała, radość ze mnie tryskała. Ostatniego dnia miałem tylko do przepłynięcia 500 metrów. Jednak w nocy był bardzo silny wiatr, w dodatku padało, ale moja radość przebiła chmury i nawet deszcz przestał padać. Następnego dnia samochodem z kajakiem na przyczepie wyruszyliśmy w drogę powrotną do Polski. Zajęło nam do dwie doby. Na zaproszenie pani konsul odwiedziliśmy Ambasadę Polską w Paryżu, a potem przejechaliśmy z triumfem przez Champs-Élysées i dookoła Łuku Triumfalnego. Okrążyliśmy rondo trzy razy, a ja stałem wtedy w kajaku z polską flagą w ręku, kiwałem do wszystkich i darłem się: „Vive la France, Vive la Pologne!”. Trochę obawiałem się reakcji policji, ale oni też kiwali radośnie. Może dlatego, że jestem taki sympatyczny, albo, że na rufie miałem napisane ,,POLICE” , chociaż oni odczytywali to inaczej. Bardzo radosne przywitanie było przed Miejskim Ośrodkiem Kultury w Policach. Wszyscy chcieli się pierwsi przywitać, jednak najpierw, po kilku miesiącach rozłąki z najważniejszą osobą – żoną, padliśmy sobie w ramiona. Potem witałem się z władzami miasta, rodziną, wnuczkami, synową… Były tam już pierwsze wywiady i ogromna radość, że dokonałem czegoś wielkiego. A teraz mogę się dzielić swoimi wspaniałymi przeżyciami z innymi. Z samym optymizmem niczego bym nie dokonał, gdyby nie pomoc i wsparcie wielu osób, które pomagały w przygotowaniu wyprawy i samej jej realizacji. Oni też popierali optymizm, choć nie zawsze byli pewni tego, że ukończę swoją wyprawę z sukcesem. Ostatecznie optymizm jednak zwyciężył i radość udzieliła się wszystkim!