Zawsze ma wszystko dopięte na ostatni guzik. Ceni porządek i dobrą organizację. Jednak nade wszystko kocha swoją pracę i to właśnie ona powoduje uśmiech na jego twarzy każdego dnia…
Z Krzysztofem Ibiszem rozmawia Katarzyna Bińczyk
Krzysztof Ibisz
Jest Pan jednym z najbardziej lubianych prezenterów. Na koncie ma Pan trzy Wiktory Publiczności i dwie Telekamery. Jaka jest recepta na tak wielką sympatię?
Gdybym miał taką receptę na sympatię, to do moich drzwi ustawiałaby się kolejka, która skręcałaby za rogiem. Staliby w niej wszyscy, od polityków i sportowców, przez biznesmenów po ludzi kultury i sztuki. To oczywiście żart, a poważnie mówiąc, to nie ma na to recepty. Trzeba swoją pracę wykonywać jak najlepiej, a nawet lepiej niż jak najlepiej. Zawsze mówię, że Bóg sprzyja przygotowanym. Ważne jest także, aby czerpać autentyczną radość z tego, co się robi. Jestem wdzięczny rodzicom, którzy tak mnie wychowali, że mam przyjemność z każdej chwili, z każdego dnia, z każdej rzeczy, którą robię. Bardzo lubię też ludzi, z którymi z okazji różnych projektów się spotykam. Oni potrafią mnie zainspirować i tę dobrą energię oddają.
Jak zaczęła się Pana przygoda z telewizją? Czy to prawda, że wszystko zaczęło się od lekcji angielskiego?
Tak, to prawda. Na intensywnym kursie angielskiego poznałem Bożenę Walter, która była wtedy szefową redakcji dziecięcej. Podziwiałem ją przez lata na ekranie, gdzie doskonale prowadziła różne programy w tym kultowe Studio 2. Ponieważ nigdy nie miałem problemu z nawiązywaniem kontaktów, podszedłem i zapytałem, czy mógłbym coś robić w telewizji. „Wymyśl coś” – usłyszałem w odpowiedzi. To była pierwsza lekcja pracy w mediach – bądź kreatywny. Odrobiłem ją solidnie, mój pomysł się spodobał i już kilka miesięcy później jeździłem z kamerą po szkołach realizując reportaże, które ukazywały się w „5–10–15” w kąciku „Szortpress”.
Niektórzy nazywają Pana pedantem. W jaki sposób dba Pan o siebie?
Przede wszystkim stawiam na jakość. Zdaję sobie sprawę, że słowo pedant ma dosyć złe konotacje, ponieważ kojarzy się z osobą, która przypomina komputer czy robota. Wszystko ma precyzyjnie zaplanowane, wręcz obsesyjnie poukładane. Może niektórych rozczaruję, ale u mnie to aż tak nie wygląda. Oczywiście, że mam zaplanowane, oczywiście, że mam porządek, ale nie jest to jakaś nerwica natręctw. Lubię po prostu funkcjonować w uporządkowanym otoczeniu z przewidywalnymi ludźmi. Natomiast odpowiadając na drugą część pytania, to jesteśmy zaprogramowani po to, aby się ruszać. Niestety, dla naszego organizmu, wymyślono komputery, samochody, metro, samoloty, w związku z tym niestety większą część życia spędzamy w pozycji siedzącej. Aby to zrównoważyć powinniśmy co jakiś czas chodzić na spacery, biegać, ćwiczyć w domu lub na siłowni, jeździć na rowerze, oczywiście po wcześniejszym przeczytaniu raportu smogowego. Tak właśnie dbam o siebie.
Jaki rodzaj kuchni Pan preferuje?
Najbardziej lubię taką z wyspą po środku. A tak poważnie to lubię każdą kuchnię, która jest dobrze przygotowana. Bardzo lubię też eksperymentować. Nie mogąc w danej chwili wyjechać np. do Tajlandii, mogę podróżować kulinarnie za pomocą kubków smakowych. Albo znaleźć restaurację, w której gotują Tajowie i mieć przez chwilę kontakt z inną kulturą, nasycić zmysły smakami i aromatami, które nie występują w naszym klimacie. Lubię najbardziej azjatycką, bardzo ostrą kuchnię. Ostatnio przeczytałem, że w przypadku osób spożywających papryczki chili ryzyko śmierci z jakiegokolwiek powodu jest o 13% mniejsze. Jedzmy więc ostro!
Podobno w kalendarzu ma Pan rozpisane każde 15 minut. Czy dzięki temu jest Pan osobą doskonale zorganizowaną?
To nawiązuje do pytania o moją pedanterię. Oczywiście, że mam zorganizowane każde nie 15, a nawet 5 minut, ale tylko wtedy, kiedy pracuję. Szanuję czas moich współpracowników, a proszę pamiętać, że np. w ekipie Tańca z Gwiazdami pracuje ponad 200 osób. Ja jestem tylko ostatnim ogniwem tego zespołu, bo ktoś kontraktuje gwiazdy, ktoś wymyśla scenografię, ktoś dobiera utwory, ktoś stoi za kamerami, ktoś projektuje stroje. Cały ten zespół wspólnie pracuje i spotyka się po to, aby publiczność miała jak najlepszy wieczór przed telewizorem. Nie wyobrażam sobie, abym nie okazał szacunku tym ciężko pracującym ludziom przez swoje niezorganizowanie, nieprzygotowanie, niechlujny wygląd, fochy czy inne temu podobne nonsensy. U mnie te rzeczy nie występują nawet w ilościach śladowych, więc jeśli ktoś nazywa to pedanterią, to przyznam się do tego. Tak, w pracy jestem pedantem. Szanuję ludzi i też chcę być szanowany. Jeśli chodzi o kwadranse niezaplanowane, to występują one w czasie wolnym. Rezerwuję często kilka godzin dla siebie, swojej rodziny i przyjaciół.
Jakie są Pana codzienne rytuały?
Każdy dzień zaczynam od stania na głowie, w pozycji kwiatu lotosu i oddychania lewym płucem. Oczywiście żartuję. Słowo „rytuał” jest czymś bardzo mocnym, plemiennym, wręcz nakazanym, tymczasem staram się po prostu każdy dzień zacząć w pozytywny sposób, być w dobrym humorze. Nie trudno mi o to, gdyż od jakiegoś czasu mam nowego członka rodziny. To mały bulterier Nicpoń. Zawsze zrobi coś takiego, co mnie rozbawia, dba o mój dobry nastrój. Poza tym nie wiem czy to ja jego wyprowadzam, czy on mnie, ale na pewno poprawiła mi się wydolność aerobowa. Zamiast chodzić do baru tlenowego lepiej wziąć ze schroniska psa.
Minęło już 25 lat od Pana debiutu na deskach Teatru Studio w Warszawie. Proszę opowiedzieć o swoim zaangażowaniu w teatr?
Cały czas bardzo aktywnie gram. Obecnie pracuję w dwóch spektaklach „Mężczyzna Idealny” oraz „Przebój Sezonu” Krzysztofa Jaroszyńskiego. Mam też własny kabaret „Operacja Ibisz” w którym razem ze mną występują Tadeusz Ross, Piotr Pręgowski i Mikołaj Cieślak z Kabaretu Moralnego Niepokoju.
Aktorstwo miało w Pana życiu grać pierwsze skrzypce. A jednak los zadecydował inaczej… Czy dziś Pan tego żałuje?
Absolutnie nie, ale muszę powiedzieć, że warsztat aktorski, umiejętność pracy z tekstem, budowania dramaturgii, umiejętność skupienia się tu i teraz w każdych warunkach bardzo się przydaje w mojej obecnej pracy. Praca w teatrze nauczyła mnie dyscypliny, pokory i szacunku do ludzi.
Co najbardziej sprawia Panu przyjemność w Pana pracy zawodowej?
Prawie wszystko i prawie wszyscy. Przepraszam, że objawiam się zapewne czytelnikom, jako potworny nudziarz, ale ja nie narzekam. Nie mam powodów do narzekań. Z zawodowych projektów oprócz pracy w mediach ogromną satysfakcję sprawia mi prowadzenie szkoleń. Przygotowuję ludzi do wystąpień publicznych, rozumianych jako każdy kontakt z drugim człowiekiem. Wykładam budowanie osobistej marki, motywuję. Może to zabrzmi nieskromnie, ale zmieniając myślenie słuchaczy, inspirując ich, dzieląc się własnym doświadczeniem, zmieniam często ich życie. Wiem to, gdyż wracają do mnie bardzo często z informacjami o tym, co zmieniło się na lepsze po naszych spotkaniach. To jest dla mnie ogromna satysfakcja i jestem im wdzięczny za zaufanie, którym mnie obdarzyli.
Uśmiech jest Pana domeną. Czy jest on wynikiem optymistycznej natury?
Może to wyglądać jak jakiś auto-PR, ale ja już po prostu tak mam. Dlaczego miałbym się nie uśmiechać? Robię to, co kocham, pracuję z fantastycznymi ludźmi, mam wspaniałą rodzinę i przyjaciół i mocno pracuję nad tym żeby wszystko było w porządku.
Pierwszym programem, jaki Pan prowadził było „5–10–15”. Od tamtej pory programy rozrywkowe przeszły metamorfozę, a Pan był prowadzącym wielu z nich. Co z Pana perspektywy się zmieniło na przestrzeni lat?
Zmieniła się przede wszystkim technologia, znacznie poprawiła się jakość obrazu. Mamy już HD, 4K, istnieje coraz więcej technicznych nowinek. Nie zmieniła się jedna rzecz – potrzeba kontaktu z drugim człowiekiem, potrzeba rozmowy, potrzeba stworzenia pozytywnych emocji i dobrej atmosfery. Tu drugiej osoby nic nie zastąpi.
Gdzie najchętniej Pan wypoczywa? Ma Pan jakieś ulubione miejsce?
Proszę wybaczyć, ale nie podam dokładnych adresów! Powiem tylko, że moim ulubionym kierunkiem są Stany Zjednoczone. Amerykański uśmiech i optymizm ładuje moje baterie najskuteczniej.
Co jest dla Pana największym sukcesem?
Możliwość wykonywania zawodu, który kocham, moja rodzina i przyjaciele.