Skip to main content

Zadziorny, chropowaty głos przedziera się przez oślepiające błyski lamp i sceniczny dym. Dociera do najodleglejszych zakątków przepełnionej sali. Podbija serca wybrednych melomanów. Z repertuarem Joe Cockera, specjalnie dla gości Gali Osobowości i Sukcesy Roku 2017, wystąpił laureat statuetki Osobowość Roku 2017, charyzmatyczny aktor – Jacek Kawalec.

Z Jackiem Kawalcem rozmawia Mariusz Pujszo

Jacek Kawalec

Jesteś niesamowitym, bardzo uniwersalnym artystą: aktorem filmowym, serialowym, konferansjerem, śpiewasz, nagrywasz dubbingi. Powiedz, co jest aktualnie najbliższe Twojemu sercu?

Ostatnio najmocniej skupiam się nad projektem „Joe Cocker – Śpiewa Jacek Kawalec & Band”. Mam nadzieję, że ten projekt stanie się niebawem na tyle rozpoznawalny, że będziemy grali jeszcze więcej koncertów niż teraz. Cocker jest mi niezwykle bliski, bo zawsze śpiewał bardzo emocjonalne rockowe piosenki z głębokim ludzkim przesłaniem. Proste, trafiające do serca i duszy, ale też trafiające w mój muzyczny gust. Fascynuje mnie też od strony aktorskiej: jego ekspresja, specyficzny głos. Ja – jako aktor – postanowiłem zagrać tę postać. A żeby to zrobić, trzeba naprawdę zaśpiewać i to w towarzystwie dobrych muzyków. Joe Cocker pracował z najlepszymi. Ta muzyczna robota daje mi teraz ogromną frajdę. Zdarza się, że po naszym koncercie ktoś z fanów Cockera, osieroconych przez niego dwa lata temu, wpada do nas za kulisy i oznajmia: „ Byłem na kilku jego koncertach i dziś też tak się poczułem”.

Wróćmy jeszcze do początku. Coraz więcej znanych aktorów zaczyna zajmować się muzyką – wśród nich Kevin Costner i wielu innych. Bawią się, mocno działają. Kiedy pojawiła się Twoja fascynacja Cockerem: przed czy po Twoim udziale w programie „Twoja Twarz Brzmi Znajomo”?

Fascynacja Cockerem zrodziła się w momencie, kiedy jako dwunastoletni dzieciak usłyszałem piosenkę „Feelin’ Alright”. Wtedy jeszcze chodziłem do szkoły muzycznej. Już jako nastolatek trafiłem też do chóru harcerskiego, śpiewającego także klasykę, będącego częścią dużego zespołu, w skład którego wchodziła również orkiestra symfoniczna. Jeździliśmy na obozy, braliśmy udział w spektaklach Teatru Wielkiego. Tak rozpoczęła się moja muzyczna przygoda. Po latach Cocker do mnie wrócił przy okazji programu, o którym wspomniałeś – „Twoja Twarz Brzmi Znajomo”.

Fajnie, że ten program przełamuje konwencję, coś przypomina.

Świetna sprawa – jak na stację komercyjną – że jest to program, w którym można pokazać warsztat, umiejętności aktora. Także wokalne. My, artyści, nie do końca możemy doświadczyć tego w np. serialach, które są na naszym rynku. Tam mamy pewne ograniczenia scenariuszowe.

Masz swój program muzyczny?

Mam dwa takie programy – półtoragodzinne show z oprawą multimedialną – „Joe Cocker – Śpiewa Jacek Kawalec & Band”, tak to nazwałem, żeby było wiadomo, że wtedy na scenie jestem z grupą – z dziesiątką bądź jedenastką grających na żywo muzyków. Nasz zespół, jak w prawdziwym bandzie Cockera, to orkiestra świetnych muzyków z trzyosobowym żeńskim chórkiem, sekcją dętą i przy dobrym budżecie jeszcze dodatkową gwiazdą saksofonu – Robertem Chojnackim. Robert kiedyś pożyczył swój saksofon prawdziwemu zespołowi Cockera. Była taka historia. Widziałem zdjęcia i pisemne podziękowania od mistrza za użyczenie instrumentu, kiedy na koncert w Polsce nie doleciały wszystkie bagaże. I ten saksofon u nas grywa.

A drugi program?

To program akustyczny, nazywa się „Muzyczne twarze Jacka Kawalca”. Sięgam w nim do repertuaru zupełnie różnych artystów. Zestaw jest naprawdę karkołomny wokalnie. Chodzi mi o to by pokazać totalne metamorfozy głosowe. Śpiewam na przykład całe „Schody do nieba” Led Zeppelin w akustycznej wersji, by za chwilę pozostać w niebie, ale zabrzmieć głosem Louisa Armstronga z utworem „Heaven”. Zestawiamy zupełnie różne twarze. Charakteryzacji nie zmieniam. Załatwiam to tym, co aktor ma wewnątrz: emocjami, ale przede wszystkim umiejętnościami wokalnymi. Dość mocno wytrenowałem się wokalnie przy okazji „Twoja Twarz Brzmi Znajomo” – do tego stopnia, że mogę np. śpiewać „Roxanne” – piosenkę, której twórca Sting, nie jest już w stanie zaśpiewać w oryginalnej tonacji. Dla faceta po pięćdziesiątce śpiewanie takich wysokich dźwięków to nie przelewki. Ale jak słychać na naszym koncercie – można. Kto nie wierzy, niech wpadnie. Cieszę się ostatnio jak dziecko z tego mojego śpiewania, choć z tej strony publiczność słabo mnie zna. Kiedyś nagrałem płytę „Be My Love” z sonetami Szekspira. Jeszcze rok przed krążkiem Stanisława Soyki. Trochę się zdziwisz, jeśli posłuchasz. Nagrałem to jeszcze w czasie, gdy prowadziłem „Randkę w ciemno”. Dla niektórych to był szok – spodziewali się, że będę śpiewał wtedy disco polo. Ale umiejętności śpiewania disco polo niestety nie posiadłem i chyba nie dam rady. Podziwiam tych, którym się to udaje.

Czyli to śpiewanie w tej chwili jest Twoim głównym zajęciem?

Nie zamierzam rzucać aktorstwa. Choć obecnie nie jestem w żadnym teatrze stacjonarnym, ale jeżdżę z kilkoma przedstawieniami po Polsce. Na przykład spektakl „Mężczyzna idealny”. To dość szalona sztuka, której akcja dzieje się w zakładzie psychiatrycznym dla celebrytów i polityków. Powstała na bazie tekstu jednego z autorów Piwnicy pod Baranami. Stefan Friedmann, wraz z zespołem aktorskim, podczas reżyserowania mocno go zmodyfikował. Grywam naprawdę bardzo różne postaci, na przykład monodram autorstwa Jana Jakuba Należytego – „Ta cisza to ja”. Bohaterem sztuki jest facet, niegdyś rozchwytywany aktor, dziś bezdomny z chorobą alkoholową. Odstawia one man show na ulicy, żeby zarobić na browar i wtedy jest bardzo śmiesznie, ale za chwilę widzimy co się z nim dzieje, kiedy nie ma co wypić i wtedy jest tragedia. To duża huśtawka emocjonalna dająca szansę na aktorską żonglerkę. Ten spektakl grywam już od ośmiu albo dziewięciu sezonów. Przed premierą Darek Szada-Borzyszkowski, reżyser, wpadł na pomysł, abym zagrał próbę generalną w zakładzie karnym w Białymstoku. Wystąpiłem dla facetów z poważnymi wyrokami, którzy z początku byli nastawieni mocno sceptycznie. Chwilami jednak ci twardziele rechotali ze śmiechu, potem płakali prawdziwymi łzami. Na koniec żegnali się ze mną na niedźwiedzia, bo znaleźli w tej historii elementy, z którymi mogli się utożsamić.

Czyli spektakle. A telewizja?

Jestem otwarty na współpracę. Niedawno leciał odcinek „Ojca Mateusza” z moim udziałem, gdzie grałem postać zupełnie inną niż takie, z którymi widzowie dotąd mogli mnie kojarzyć. Zagrałem bowiem postać dość dramatyczną – mężczyznę, który z troski o swoje dziecko popełnia stosunkowo poważne przestępstwo.

Jak ważną rolę odgrywa w Twoim życiu optymizm? Czy miałeś taką sytuację, że mocno Cię on podtrzymywał?

Z racji wieku jestem człowiekiem dosyć mocno doświadczonym życiowo, spotkało mnie w życiu dużo złych rzeczy, ale za każdym razem jakoś się podnosiłem i mam nadzieję, że będę się jeszcze przez jakiś czas podnosił. Jestem niepoprawnym optymistą. Z tym się wiąże moje niekiedy nadmierne zaufanie do ludzi, bo ja wierzę w ludzi. Oczywiście bardzo często wychodzę na tym jak Zabłocki na mydle, niewiele mnie to uczy. Ale i tak jestem zawsze niepoprawnym optymistą. Generalnie lubię ludzi i to czasem działa w obie strony.

Dziękuję za rozmowę.